Ważne akcje

Ważne akcje
MitsuManiaki Dzieciom

czwartek, 28 kwietnia 2011

Gdyby głupota mogła latać miałbym skrzydła


Ile kosztuje głupota? Kilkaset złotych. Tyle przynajmniej wyszło w moim wypadku. A wszystko zaczęło się niewinnie.

We wtorek zdecydowałem się przewieźć zdemontowaną szafkę coby nie zagracała piwnicy, a właściwie korytarza w tejże, bo do naszej wnęki nie zmieściła się cała – i stała tak kilka miesięcy – przez co niektórzy sąsiedzi patrzyli na mnie wilkiem. No i stwierdziłem: jest wozik to się właduje do niego i przewiezie – przy okazji przejadę się w trasę, zobaczę ile spala poza miastem, przekonam się czy Cari się nadaje do przewozu większych ładunków – nadaje się, van niepotrzebny:- ) – no i załatwię kilka spraw w Zawoi.

I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie dwóch idiotów.

Pierwszym jestem o zgrozo ja sam.

Po złożeniu siedzeń wszystkie deski ładnie weszły do bagażnika, ale niestety nie ułożyłem tych części, które były z przodu w dół – bo po próbie takiego umieszczenia wyszło mi, że mogą się ruszać i walnąć mnie w szyję na zakrętach – ani do góry, tyle że w dwóch rzędach – bo zawadzały przy kierowaniu – tylko wszystkie deski jedna na drugiej. Ale to dałoby się jeszcze przeboleć, gdyby nie fakt, że nie powiązałem ich ze sobą ani nie przymocowałem do niczego w środku.

Drugim jest kierowca – niech go dorwę w swoje łapy to będzie ofiara na mord rytualny jak znalazł: wybebeszę, pożrę wnętrzności, wychłeptam krew, oskóruję, spalę żywcem, nasikam na grób, a z kości zrobię sobie łańcuszek – który wcisnął mi się tuż przed maskę niedaleko miasteczka studenckiego.

Wjechał w ostatniej chwili wymuszając pierwszeństwo. A nie bawiąc się w eufemizmy: wepchał się na chama. Efekt? Musiałem nieco mocniej przyhamować – bez pisku, ale nie tak spokojnie jak gdy ktoś normalnie wjeżdża – na co deski pognały radośnie na przednią szybę. W mieście jak w mieście, jeszcze dwa lub trzy razy musiałem mocniej hamować – przy czym ci inni kierowcy akurat nie są winni, bo to coś przed nimi wypadło, więc im nic nie zrobię :P – tyle, że teraz byłem już mądrzejszy i jak widziałem, że coś się może święcić jeszcze zanim zaczynałem hamować łapałem deski. Trochę się przy tym poharatałem, ale trudno. W każdym razie nie wszystkie udało się zatrzymać, a jedynie nieco spowolnić, no i przywitały się z tą szybą. Sprawdzałem, niby wszystko OK, no ale widać materiał został nadwyrężony i zanim dojechałem na miejsce szyba pękła.

Jak widać na zamieszczonych poniżej zdjęciach, nie było to jakieś makabryczne pęknięcie, ale było nie było szyba do wymiany. Wróciłem do Kraka wieczorem – modląc się pod drodze co by nie wypadła w trakcie jazdy – i w środę zaraz z rana pojechałem na wymianę. No i jestem te parę setek w plecy.

I już pal sześć te pieniądza, tylko mi szkoda trochę Mitsi, co już szyba nie oryginalna. I tak sobie myślę, skoro i tak poszła do wymiany to szkoda, że te dechy jej nie rozwaliły i nie wrypały się w auto tego buraka. Może miałbym większe koszty, ale przynajmniej dureń nauczyłby się, że nie wpycha się zaraz przed zderzak.

Choć z drugiej strony dobrze, że tak się nie stało, bo mogłyby mi też porysować maskę, a tak poza tą szybą i delikatnymi obtarciami tapicerki - jak widać na zdjęciach -  Cari nic się nie stało; zdążyłem się zatrzymać, więc nie było żadnej stłuczki; a szyba nowa już jest wstawiona, więc w sumie nie ma co płakać.

Ale i tak znajdę cię kierowco Passata... a wtedy „run like hell”!

Poniżej dokumentacja zdjęciowa. 
 










wtorek, 19 kwietnia 2011

Anonimowa benzynoholiczka

No i w końcu stanąłem przed ścianą płaczu. 

Co prawda wlałem już wcześniej Mitsi dwa razy, ale tamto się nie liczy. Bo pierwszy raz zaraz po zakupie tylko kilka litrów, coby dojechać do domu, a drugi raz co prawda do pełna, ale nie było jeszcze wiadomo ile pali. 

No, ale że od jakiegoś czasu wskazówka niemiłosiernie chyliła się ku zeru stwierdziłem: niech żłopie ile wlezie, zobaczymy na co ją stać.

I nie powiem kobita ma spust taki, że huhu. Łykała i łykała, aż mi przeleciało przez głowę "W Polskę idziemy w Polskę Panowie". Po przejechaniu od ostatniego tankowania 456 kilometrów wyduldała prawie 49 litrów, co  jakby nie liczyć daje prawie 10,72 litra na 100 kilometrów. No nie powiem, żeby mnie to cieszyło, ale się pocieszam, że jeździła póki co głównie po mieście więc ma prawo kobita być spragniona.

A tak swoją drogą czeka mnie kalibracja komputera - bo ten wesoło pokazuje 6,7. Wiem, że wskazania i real to dwie różne rzeczy, no ale są jakieś granice rozbieżności.

piątek, 15 kwietnia 2011

"Gra i trąbi zespół Kombii!!!"

Zakup auta - zwłaszcza pierwszego - to bardzo ciekawe doświadczenie. Niesamowita jest ilość prania mózgu jaką człowiek w tym czasie przechodzi ze strony wszystkich znajomych, przyjaciół, życzliwych, znawców, członków bliskiej, dalszej i przyszywanej rodziny, że o wszelkiej maści magazynach i portalach motoryzacyjnych nie wspomnę. 

Wiadomo zaczyna się doradzanie: kup diesla, bo taniej; tyle, że lepiej benzynę, bo mniej zawodnie; w sumie najlepiej daj gaz, bo taniej, tyle że lepiej nie dawaj bo się rypie; weź Japońca, bo niezawodne, tylko broń Boże nie Japońca, bo części cię zjedzą; najlepiej to Wieśwagena, bo części tanie, ale Wieśwagena lepiej nie, bo kradną; omijaj Francuza, psują się na potęgę, jak kupujesz to tylko Francuza, bo komfortowe, itd, itp. 

Zaczyna się też szereg rad na co i jak zwracać uwagę przy zakupie - które akurat są bardzo użyteczne i za które wszystkim dziękuję - choć słysząc po raz dziesiąty, że auto należy przed zakupem sprawdzić to człowiek już nie wie czy się uśmiechać czy żachnąć, że biorą go za takiego debila, że o tym nie wie.  

Tym jednak co najbardziej mi się rzuciło w oczy jest niesamowite parcie na vany i kombi w przypadku auta rodzinnego. Odnosi się wrażenie, że jak się ma dwójkę dzieci i psa to są to jedyne opcje, bo we wszystkich innych ze ścisku poodpadają nogi, półdupki się skleją, pies dostanie małpiego rozumu o ile wcześniej nie wyzionie ducha, a z jaj powstanie kogiel mogiel. Prawie bez wyjątku dało się słyszeć: no przy takiej dużej rodzinie to vana no ewentualnie kombi, bo będzie wam wygodniej, więcej miejsca itd. 

Powiem szczerze, że sam dałem sobie częściowo wyprać mózg takim argumentom. Tylko na szczęście w porę mnie olśniło, że przy takim podejściu najlepiej kupić Żuka, Nysę albo Tarpana, a wprost idealnie wóz drabiniasty, bo wtedy się wszystko zmieści.

I tak miotając się między myślami doszedłem do wniosku, że auto nie musi być piwnicą na kółkach i jeśli starcza dla naszych potrzeb, to nie ma wielkiego znaczenia czy to kombi, czy van, sedan czy inny hatchback. 

Bo jeśli tak na mój prosty chłopski rozum w czasach, gdy nie mieliśmy jeszcze auta mieściliśmy się w cztery dorosłe osoby, jedno dziecko i psa do Seata Ibizy mojej mamy i byliśmy w stanie zabrać bagaże dla wszystkich - co prawda upychając na maxa, ale jednak - to dla naszej dwójki i dwójki dzieciaków no i czworonoga, do wygodnej jazdy w zupełności wystarczy autko, które będzie miało bagażnik o 50 litrów większy od tegoż. A Seat miał uwaga, uwaga: nie 500, nawet nie 300, ale zaledwie 267 litrów i jakoś dawał radę. 

Nie wierzycie? To przypomnijcie sobie czasy gdy na saksy jeździło się maluchami - a te przecież nie miały bagażnika - bo cały był zajęty przez koło zapasowe. Bagaże się pchało na dach, między pasażerów i gdzie popadło. 

Oczywiście nie chodzi o to by rozbijać łokcie o torby, ale o zachowanie zdrowego umiaru, bo to parcie na vany przypomina mi gościa, który dzwonił do mnie z sieci komórkowej i chciał mi wcisnąć więcej SMS-ów. I wszystko super, fajna oferta, tylko ja wysyłam góra 10 miesięcznie więc na grzyba mi 1000. I tak samo z vanami. To super autka,  ale mojej rodzince mniejsze w zupełności wystarcza. 


Dowód? 

Dwa tygodnie temu, mieliśmy weekendowy wypad do rodziny. Do samochodu wlazły dwa foteliki dziecięce, a do bagażnika: wózek, torba podróżna, laptop i ogromny mikser - który był prezentem dla mamy. A w wolnej przestrzeni szwendały się rzeczy, które tam standardowo leżą.



Z kolei tydzień temu chrzciliśmy syna i znowu wyprawa tam i z powrotem przez całe miasto całym furgonem, a więc wspomniany wózek, torba, siatka, i mnóstwo prezentów pies, żarcie psa itd. 

Krótko mówiąc - jak widać na załączonych zdjęciach -  autko się sprawia i nie wiem czemu miałbym sobie rwać włosy z głowy, że to nie van czy kombi, skoro mi w zupełności wystarcza. 

Życzliwi powiedzą: Ale miałbyś możliwość przewieźć więcej. 

Miałbym, tylko że jak był miał dwa przyrodzenia też miałbym możliwość zrobić więcej, ale póki co jedno mi w zupełności wystarcza.


A żeby nie było, że się muszę nie wiadomo jak gnieść i rezygnować z bielizny na zmianę to Carisemka ma niewiele, ale jednak większy bagażnik niż np. Scenic.

OK. Wiem, wiem, po rozłożeniu foteli Scenik bije ją na głowę, tylko z ręką na sercu ile razy przeciętna rodzina z dwójka dzieci składa tylne siedzenia? Ja przynajmniej nie wożę lodówki na co dzień. Tak że na fallusa mi taka funkcjonalność.




środa, 13 kwietnia 2011

Dobry rozrząd nie jest zły

No. W końcu nie muszę drżeć siadając za kierownicę. 

Wczoraj (poniedziałek) Mitsi trafiła do pana Leszka i dzisiaj jest już po wymianie kompletu rozrządu. 

Pan Leszek faktycznie fachowiec pierwsza klasa. I nie chodzi mi tutaj tylko o samą robotę, ale i o wszystko dookoła. Jak już pisałem - we wcześniejszym poście - dokładnie wytłumaczył przed faktem co jest do zrobienia. A już po wszystkim nie tylko powiedział i wpisał w książeczkę, ale też pokazał mi naocznie co Miśkowi z bebechów wyjął i omówił stan każdego elementu. Profeska w każdym calu.

I tak Misia ma wymieniony: pasek rozrządu, rolkę zwrotną paska rozrządu, rolkę napinającą paska rozrządu, paski wieloklinowe, pompę cieczy chłodzącej i uszczelniacze rozrządu.  Ma też uzupełniony płyn chłodniczy. Oprócz tego przy okazji zostały wymienione żarówki, bo brakowało jednego pozycyjnego przedniego, lewego stopu i żaróweczki w bagażniku.

Tak, że na chwilę obecną jest przy autku zrobione wszystko co winno się zrobić po zakupie.

I muszę powiedzieć, że kamień spadł mi z serca, bo trochę było strach jeździć z nierobionym rozrządem - było nie było jak by się zerwał to silnik do wywalenia.  A tak spokój na dłuższy czas.

A za jakiś czas kolejne wydatki, czyli tarcze i klocki hamulcowe i kopułki i łożyska kopuł amortyzatorów. Ale to pewnie przy zmianie gum na letnie, co by zrobić wszystko hurtem. No a jak już mechanika będzie porobiona to wtedy pewnie zajmę się w końcu przepolerowaniem i umyciem, no ale to póki co najmniej ważna sprawa.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Ćwiartka

Jesteśmy razem półtora tygodnia, no i stuknęło nam pierwsze 250 kilometrów. Jak już Mitsi dostanie nowy rozrząd to pewnie zaczniemy więcej razem przebywać. 

Póki co mogę powiedzieć tyle, że autko jest jak najbardziej rodzinne, ale o tym wkrótce w relacji z pierwszego wypadu całą familią.

piątek, 1 kwietnia 2011

To nie tak miało być

To miała być  Mazda!

Mieliśmy już nawet wybrane modele, które nas interesują. Więcej, wszystko na ich temat wiedzieliśmy - jaki silnik najlepiej, czy z przed czy z po liftu (i to którego), z którą wersją wyposażeniową itd, itp. Jedyny problem w tym, że nie szło znaleźć odpowiedniego egzemplarza. Albo jakiś usportowiony, ze wstawionymi filtrami stożkowymi, albo silnik tak wymyty, że błyszczał się jak psu jaja, albo nie na naszą kieszeń, albo po prostu za daleko. 

I wtedy pojawiła się myśl, że może by tak rozważyć Mitsi. Może nie tak uśmiechnięta, no ale pod względem funkcjonalności ani na krok nie ustępująca wymarzonym Madźkom, a  jeśli idzie o niezawodność też bardzo chwalona. 

Zresztą dość już miałem tego szukania. Dwa miesiące jak nie dłużej, grzebania po ogłoszeniach, dzwonienia po ludziach i tak dalej. Zapadła więc ostateczna decyzja. Jadę i kupuję cokolwiek co ma cztery koła, silnik, nie było bite i nie jest nadgryzione przez rudą. Co nie zmienia faktu, że na ustalonej trasie i tak były głównie Miśki i Magdaleny. I tak w zeszłą środę z kuzynem mechanikiem-blacharzem wybraliśmy się na poszukiwanie wozu.

Już wtedy przeczuwaliśmy z żoną, że to będzie ona. Po zaciągnięciu języka od ludzi, którzy znali gościa, który ją sprowadzał uzyskaliśmy dobrą opinię na temat jego i jego samochodów. Po oględzinach sama Mitsi też wypadła pomyślnie. Silnik chodzi bez zastrzeżeń, rudej nie ma. Auto nie było robione. A więc OK. Po za tym nie mniej ważny aspekt psychologiczny: nie myta, w dwóch miejscach małe wgniecenia, na drzwiach delikatna rysa -  jednym słowem wygląda jak powinno wyglądać auto dziesięcioletnie, a nie jak staruszka po botoksie. Przynajmniej widać, że nie było nic robione, a nie że niby wszystko pięknie, a potem nagle przykra niespodzianka.

 Kilka godzin na przemyślenie sprawy i przedyskutowanie jej z połowicą. 

Jest. Bierzemy.  Przegląd rejestracyjny wypada pomyślnie. Facet w stacji najpierw zachwyca się spalaniem, a potem oryginalnym jeszcze zabezpieczeniem pod spodem.

OK. Kasa zapłacona, ubezpieczenie 30 dniowe - by móc wrócić do domu - wykupione. Spawa zamknięta.

Cały zeszły czwartek to załatwianie formalności rejestracyjnych i ubezpieczycielskich. Wieczorem oblewanie wozu - znaczy rodzina, bo ja oczywiście jako kierowca w tę i drugą po mieście. A potem już tylko radość jeżdżenia. 


Póki co Mitsi ma przejechane przeze mnie około 150 kilometrów, wymieniony olej, wymienione i przeczyszczone filtry i naprawiony delikatny wyciek płynu chłodniczego. 

No i jest brudna jak nieboskie stworzenie, gdyż na razie stoją przed nią ważniejsze wydatki - jak to przed używanym autem. 

Tak więc czeka grzecznie na wymianę rozrządu. Ta za 10 dni, bo wtedy czas ma osławiony pan Leszek zachwalany przez wszystkich MItsumaniaków z okolic Krakowa. Gościu zna ponoć te auta na wylot, a do tego, jeśli się dobrze orientuję, sam ma taką samą Carismę, a więc wie z czym będzie miał do roboty. Zresztą rozmowa z nim to sama przyjemność, gościu tak profesjonalnie opowiada i odpowiada, że aż chce się u niego robić - mam porównanie z innymi mechanikami, którzy może też dobrzy, ale tak wyczerpująco klienta nie poinformują co jak, gdzie i dlaczego mu wsadzą :-D.


A jak wrażenia z samej Mitsi?

Serce jeszcze trochę krwawi, że to nie Madźka, ale całe szczęście mózg podpowiada, że to dobra decyzja.

W sumie zaraz po pierwszym siadnięciu za kółko pojawiło się zadowolenie. Było nie było, czuć tą moc. 122 konie faktycznie, aż rwą się do roboty. Jazda miodzio.  

Cóż może jednak warto nie być krową i od czasu do czasu zmienić zdanie.

To miała być Mazda, ale i tak jest dobrze jak jest. A Mazda będzie za jakiś czas i coś mi mówi, że może razem z Mitsubishi ;-)

Efka BA i Lancer Evo - to dopiero byłby zestaw :-D.